kamienice chłonęły deszcze i krzepły po paru godzinach.
zacierały się podobieństwa i wy też, tacy mali, na palcach chodzący
nieznośnie cicho, całujący się ustami zimnymi jak klamki.
dni wstawały blade od niewyspania i nocnych świateł miasta.
zaglądały do tramwajów, liczyły cienie i śmierdzące piwem butelki;
jak gdyby nie było innego czasu, pożywniejszych snów.
wróciłam do nich, gdy dogasała już jesień.

śniadania o 4.oo rano, srające gołębie, Planty o czterech porach roku. instytut w puchu liści i śniegu, i ten wiosenny, skrzący się zielenią, i kazimierzowskie jarmarki pełne staroci, gdzie dni grudniowe usypiały na zaśniedziałych menorach i wazach.
szepty zamienialiśmy w tykanie zegarków.
Z nieustannie otwartą buzią z zachwytu, podziwiam i pozdrawiam :0
OdpowiedzUsuń