ciepłych i
jasnych. W myślach niosących zapach siana,
mokrego
drewna. Kiedy dotykasz, nawet najdziksze
ścieżki
prowadzą do domu. Gdzie moje ciało. Moje
ciało
składające się z ziemi przyprawionej wilgocią.
Mój język rodzący
słowa śliskie i nieuchwytne. Moje
usta żyjące
barwą odbitą.
I nie ma
drzew, które wrastałyby mocniej w ramiona.
Nie ma miast
wrysowanych delikatniej w linie naszych
brwi. Jeśli
jesteśmy naprawdę, to powiedz, gdzie zaczyna się
obłęd: czy w
opuszkach palców czy na ścianie
poruszonej
światłami nocnych lamp.
Jeśli
jesteśmy, to przypomnij, gdzie skończył się siwy
Beskid,
nasze cienie i krótkie sny. Odbierzmy sobie wzrok,
by znów stać
się powietrzem. Wodą. Przydrożną
czeremchą.
Lisim futrem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz