pachnące dymem kukły. Kalekie ścierwa rozkołysane niczym
gniazda
jaskółek czy kołtuny ulepione z litanii, trocin i błota. Bij
zatem, tnij
jak gdybyś patroszył kurę, choć nie mam pazurów ni czerwonych
oczu. Ja, zwykły trup dyndający przy kościelnej wieży, pękam
w szwach i przekleństwach. Na sąd prowadzon ku nadrzecznej
polanie, gdzie mnie będą rozbierać z grzechów i szat, aż w
końcu
ulotnią się jakoby miesiące białe i pełne lodu – tego szkła
roztłuczonego na trzydzieści srebrników. Powracaj co wiosnę
z wilgoci, ze światła, pośród hałasu kołatek i dzwonów. Z prochu
wyłuskany. Niech biodra kobiety przyjmują cię zachłannie i
lekko,
ciemiężycielu ty mój z kijem ustawionym na sztorc. Na amen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz