przylegających
do białych jak mleko matki ubrań.
Deszcz
zapłodnił już ogrody przy Sienkiewicza. Miękko
zsuwa się po
rynnie, by spłynąć na przełaj chodnikiem.
Wcale nie
wyglądamy jak duchy. Do twarzy nam
w starych
płaszczach, trzewikach, smutkach. Jesteśmy
widzialni i
piękni do bólu: ja z warkoczem, naręczem
śliwek. Ty
ulepiony z lepszej gliny i zdrowszej krwi.
Jeszcze
kryjemy się w ramach obrazów, kołyszemy
wolno niby sny
wciśnięte w głębię perspektyw.
One unoszą się
nad dachami jak spopielone akwarele,
zdziczałe
róże i nazwy ulic, których nikt nie pamięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz