Przecież to nic
wielkiego, iść. I przyklękamy, na jedno
kolano, w
strachu. Tyle skór, niedźwiedzich czaszek, z których
wyrosną ciała
męczenników i kapłanów. Mateczko nasza
skostniała od
chłodu, o piersiach wypukłych a śliskich
niczym
kamień; odkąd śpimy na twoim podbrzuszu, ochra
bywa
czerwieńsza niż krew. Dobrze nam w objęciach nagich,
skalistych, rozdygotany
płomyku, co wyciskasz ze skroni
pot jak
rosę. Kolebko snów, kobiet brzemiennych i spokojnej
śmierci; rozewrzyj
trzewia, by karmić nas swą boleścią
lub
rozkoszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz