Będzie
deszcz. Deszcze w tych stronach
padają od
święta, a wtedy dzikie ptactwo przysiada diabłu
na kolanach.
W portach cisza jak makiem zasiał
i tylko
żurawie pochylają przerdzewiałe dzioby
nad mętnym
czarnomorzem. Wyskubują wszoły spod
skrzydeł,
łowiąc kolejne mrzonki nocy. Kiedy ja
śnię; żeby
nie zachodzić w głowę, co na tym świecie
poszło nie tak.
Co niczym brud wczepiony w psią sierść
rychło przywarło,
zasklepiło pory, odebrało oddech.
Z rozbitych
skorup składam amforę; o szyi tłustej
od oliwy
albo pełnej wina, które wyciekło spod tańczących
stóp. Podnoszę
do ust: ciężarną z rozpalonym brzuścem,
wypełnioną
po brzegi, markotną. Wprawne ręce
wyczuwają zgrubienia,
wczepione w glinę drobinki żwiru
i muszli. Morza,
co majaczy niebiesko wylane za horyzont
Europy. Ziemi
rodzącej nas pospiesznie, niedbale;
spomiędzy
której żeber, piszczeli i spiżu kiełkujemy bez pamięci
własnych
matek. Cienie krzewią się gęsto: w fasadach
murów, nadprożach
i kanałach. Zupełnie już senna
rozcinam ciemne
grząskie łono, chcąc przywrócić kształt
rzeczy lub myśl
zamarłą, raz dokonaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz