Chcieliśmy
nauczyć się anatomii nieba, z czarnych
trzewi wyjąć
poranek. Cienie tuliły się do zmurszałego
drewna, wszeptując
noc do bram. Obsiadaliśmy
wszystkie zbocza
na wzór dzikim jabłoniom; za karę
ramiona wyrosły
nam wokół głów, wypuściły liście
lepkie jak
spocona skóra. Stare drzewa oddychały
w ciemności.
Czuliśmy zapach iskier, które zatrzymały się
w tańcu, by
zlizać mannę z naszych kolan.
Kiedy
zasypiały, zbieraliśmy się do powrotu
rozprostowując
nogi i kręgosłupy. Potem już tylko gruz
kruszał pod
butami, skrzypiały belki stropowe. Błękitna
ściana stała
bez podpory jak niemy świadek.
Dwieście lat
temu ojciec strugał koziołki ze świerka,
matka
czesała len. Przed śmiercią wetknęli pod dachówkę
sieci
rybackie; tak, żeby nikt nie znalazł i nie zabrał
do innego
domu. Teraz garną się do rąk bezpańskie
w
oczekiwaniu na kolejny przypływ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz