archeostrofy



Prahistoria

Schodzę coraz głębiej. Warstwy popiołów i gliny
powlekają brzusiec naczynia; palec boży na wysokości
ucha (perkoziej główki). Pępek. Pępowina. Następna
poszlaka w poszukiwaniu wykładni czasu: kto wspomni

Boscha, rozjątrzy diabła w dzbanku? Powiedz albo
powiedź mnie na pokuszenie; będę rozcinać wszystkie
chore miejsca, z których powoli wysączy się symbol.
Pełen zakrzepów – zastygnie, nim odnajdę

dno, pierwsze wyciosane ostrze.




Widokówka z Tyritake

Będzie deszcz. Deszcze w tych stronach
padają od święta, a wtedy dzikie ptactwo przysiada diabłu
na kolanach. W portach cisza jak makiem zasiał

i tylko żurawie pochylają przerdzewiałe dzioby
nad mętnym czarnomorzem. Wyskubują wszoły spod
skrzydeł, łowiąc kolejne mrzonki nocy. Kiedy ja

śnię; żeby nie zachodzić w głowę, co na tym świecie
poszło nie tak. Co niczym brud wczepiony w psią sierść
rychło przywarło, zasklepiło pory, odebrało oddech.

Z rozbitych skorup składam amforę; o szyi tłustej
od oliwy albo pełnej wina, które wyciekło spod tańczących
stóp. Podnoszę do ust: ciężarną z rozpalonym brzuścem,

wypełnioną po brzegi, markotną. Wprawne ręce
wyczuwają zgrubienia, wczepione w glinę drobinki żwiru
i muszli. Morza, co majaczy niebiesko wylane za horyzont

Europy. Ziemi rodzącej nas pospiesznie, niedbale;
spomiędzy której żeber, piszczeli i spiżu kiełkujemy bez pamięci
własnych matek. Cienie krzewią się gęsto: w fasadach

murów, nadprożach i kanałach. Zupełnie już senna
rozcinam ciemne grząskie łono, chcąc przywrócić kształt
rzeczy lub myśl zamarłą. Raz dokonaną.







Odpryski


Przecież to nic wielkiego, iść. I przyklękamy, na jedno
kolano, w strachu. Tyle skór, niedźwiedzich czaszek, z których
wyrosną ciała męczenników i kapłanów. Mateczko nasza
skostniała od chłodu, o piersiach wypukłych a śliskich

niczym kamień; odkąd śpimy na twoim podbrzuszu, ochra
bywa czerwieńsza niż krew. Dobrze nam w objęciach nagich,
skalistych, rozdygotany płomyku, co wyciskasz ze skroni
pot jak rosę. Kolebko snów, kobiet brzemiennych i spokojnej

śmierci; rozewrzyj trzewia, by karmić nas swą boleścią
lub rozkoszą.





W linii prostej

Mówisz, granice rosną w rękach starych kobiet. Pod skórą suchą
jak pokos. Kiełkują na łysych górach, spijając mgły. Pomyśl, Anno.
Gdyby tak policzyć wszystkie nasze urojenia. Lęki. Kiedy dnieje
i diabły ulatują z kominów, a my nie mamy niczego prócz własnych
ciał. Tytoniu. Słów zdławionych babim latem.

I mówisz, zabrakło nocy. Teraz ślina będzie płodzić kamienie
gładkie jak flamandzkie płótno. Mężczyźni powrócą z wojen
by wziąć nas na ręce lepkie od krwi i potu; z łatwością dopasują
blizny do koronek. I może wtedy kolejny już raz ruszymy
w drogę. Przez groby malowane czerwoną ochrą

w stronę Willendorfu.