piątek, 30 listopada 2012

Z listów, których nie napisano

fot. Grzegorz Raczyński
Dzień jest czerwcowy o aromacie pleśni i malw.
Podłoga skrzypi rozkosznie, aż chce się posłuchać, zapalić,
popatrzeć jak dym ulatuje z okien i wpija się w kwiaty.
W sam raz na ból skroni – kurz i popiół, mysie odchody

i nafta. To całe sobotnie rozdrapywanie poddaszy
do bieli kości wystających pokracznie z szuflad i pieców –
kiedyś (kiedy ta planeta wędrowała wokół innego słońca)
opierały się o nie oddechy i piersi młodych żon.

Nie było nic, prócz odcisków bosych stóp na deskach
tych, które szoruje klęcząca matka, ulepiona z ciał antenatów,
nabożnych i kalekich, umierających codziennie od nowa
na suchoty, na nędzę i do cholery (by puścił mróz, a sen był głęboki).

Dawno temu, gdy Marianna malowała oczy i usta, zaś sny
śniła miękkie, wilgotne, na ścianie wyrósł grzyb. Mówili, módlcie się.
Że taki smród i próchno sypiące się spod stópki Dzieciątka,
zgnilizna niczym rozwiązłe podbrzusze. Że noce takie ciepłe

a tyle potu, koniaku i perfum, mówili, módlcie się.
I pod tym krzyżem pańskim, Marianna usiadła i skonała.

niedziela, 25 listopada 2012

Alrauna

Z tyciej zaledwie wyrosła łodyżki, a już naga kaprysi.
Rozwartymi nóżkami, korzonkami w podłoże wczepiona
wilgotna, rozpustna i mszasta. Zatykać uszy! – staruszek,
aby spiekota nie gasła, chwycił za pukiel zieleni i rwie

aż się pot na czole zbiera, upływa. Wrze. Niby wątła
lecz taka uparta. Alrauna pojękując w noc się zaplotła
i ani drgnie, zaprzęga więc dziad kozła. Podchodzi kozioł,
raciczką zapiera. Wnet pada. Po-krzyku, mój panie!

Nie zdążywszy rzec tylko, że panu serce stanie.

piątek, 23 listopada 2012

Wiatr północny

Kadr z filmu Kronika wypadków miłosnych
w reżyserii Andrzeja Wajdy (1986)
A nie jesteś ciekaw, co tam w środku? Może stare plany, 
może skarb z całego życia, a może tylko skrwawiona siekiera? *

Tutaj rozmowy urywają się w pół słowa – posłusznie,
na gwizd lokomotywy, na ostatnią dziesiątkę różańca.
Stacyjka taka mizerna i cicha, aż echo idzie pod miasto.
Lecz gdybym tak pokochał i rychło umarł z miłości

przed białym dziewiczym ciałem, pełnym lęku jak pisklę
wyjęte z gniazda, to może policzki by się szybciej zapadły,
ustało nerwowe zaciskanie powiek. Nie czekałbym nawet
snów wdeptywanych w kocie łby milicyjnym butem

ani świeżego tytoniu, ani kobiet wiecznie nienasyconych
układających się w krajobrazy wieczorne, pagórkowate
gdzieś we mgle zawieszone nisko na kształt papierosowego
dymu – kłębowiska urojeń, które wchłaniają moje chore

zbolałe płuca. Zwariowałem, myślę cicho. Męczy mnie
spokojny dryf babiego lata. Dokładnie tyle nam trzeba 
popiołu i szkła rozsypanego po ulicach, byśmy zapłakali
oderwani od piersi, co pęcznieje w próchnie starodrzewu,

w rojstach postękujących leniwie niby czarcie gardło.
Bo ledwie trzewia piwnic zdążyły wykipieć krwią, obrosnąć
w tłustawe ropne wykwity. Nie było nas długo, może nawet
wcale nie istnieliśmy. A może zwyczajnie serce pękło.




* T. Konwicki, Kronika wypadków miłosnych

niedziela, 11 listopada 2012

Zdziczałe bzy (ty noś za mnie, ja będę kwitnąć za ciebie)

Wspinasz się do okien jak podlotek. Zaplatasz warkocze,
rozsypane za progiem słońca – na ząbek czosnku, tymianek.
Zgrzytanie zębów i obracanie w proch. Kiedy sny donosisz,

pękate brzuchy grabów i osik, świńskie koryta, podkowy,
płód żywy w twojej histerii – wiecznie głodny, gorący
na języku odciętym jak pępowina. Wina nalej, ze skrzepów

palce i piąstki posklejasz. Z tej krwi rzewne piosnki, przywidzenia,
dwie piersi nabrzmiałe o świcie, rozkołysany biały sad.
Pod twoją opiekę – zaropiały kącik oka, ślina ciepła i obfita.

Powstań, madonno z podbrzuszem obolałym od skurczów.
Pokaż się, zlizawszy boleść jak chorobę z czółka.

środa, 7 listopada 2012

Widokówka z Tyritake

Będzie deszcz. Deszcze w tych stronach
padają od święta, a wtedy dzikie ptactwo przysiada diabłu
na kolanach. W portach cisza jak makiem zasiał

i tylko żurawie pochylają przerdzewiałe dzioby
nad mętnym czarnomorzem. Wyskubują wszoły spod
skrzydeł, łowiąc kolejne mrzonki nocy. Kiedy ja

śnię; żeby nie zachodzić w głowę, co na tym świecie
poszło nie tak. Co niczym brud wczepiony w psią sierść
rychło przywarło, zasklepiło pory, odebrało oddech.

Z rozbitych skorup składam amforę; o szyi tłustej
od oliwy albo pełnej wina, które wyciekło spod tańczących
stóp. Podnoszę do ust: ciężarną z rozpalonym brzuścem,

wypełnioną po brzegi, markotną. Wprawne ręce
wyczuwają zgrubienia, wczepione w glinę drobinki żwiru
i muszli. Morza, co majaczy niebiesko wylane za horyzont

Europy. Ziemi rodzącej nas pospiesznie, niedbale;
spomiędzy której żeber, piszczeli i spiżu kiełkujemy bez pamięci
własnych matek. Cienie krzewią się gęsto: w fasadach

murów, nadprożach i kanałach. Zupełnie już senna
rozcinam ciemne grząskie łono, chcąc przywrócić kształt
rzeczy lub myśl zamarłą, raz dokonaną.