poniedziałek, 24 maja 2010
Wegetacja
wyprostuj się, stań na palcach – powtarzałam sobie, wyciągając rękę jak najdalej.
prawie dotykałam szyby, za którą grunt parował spod papierówek-samobójców
i przekwitłego szczypiorku. piwniczne okno lepiło się słodkim leniwym popołudniem;
lato uchodziło w nozdrza, a potem wracało do bliżej nieokreślonych punktów w przestrzeni
zastygłej naraz jak wielkie naczynie ze mną w środku. bałam się, że przyrosnę nie tylko
do pierwszego czy drugiego, ale i każdego kolejnego dna, z których dało się zlizywać
wino doprawione cynamonem lub pieprzem – na przemian. moje ciało zaczęło przybierać
coraz to dziwniejsze kształty, by pomieścić wszystkie cząstki w jednej formie.
poluję na czereśnie; aż spuchły z rozkoszy, obijając się o pękate brzuchy.
młoda, posłuchaj, niedługo wyplujemy wszystkie pestki! jak już stąd wyleziesz,
to będziesz miała życie wieczne.
sobota, 8 maja 2010
Przerwany seans
ścieżki wypełzły spod progów. pogasiły papierosy, gwiazdy,
ominęły znaki. przed nami madonny jak kamienne nieme stele
stoją rozebrane z bławatków, rozcierając sny na czołach.
nie potrafimy zatrzymać kroków, nikną granice i kontrasty.
noc przechodzi w kolejną noc, powietrze opływa biodra jak woda
rybie brzuchy. opowiedz mi o zapachu fiołków; ja pokażę miasta
kiełkujące w dolinach, radiowe maszty, kościoły i ptaki
z okaleczonymi skrzydłami. zawołam: pijże do dna!
a tłuste wagony rozetną ziemię, by stworzyła od nowa.
piątek, 7 maja 2010
Rozprężenie
są miasta, w których cienie wyłażą z kominów.
siadają pod progiem, mokre pulsują jak podwórza ubrane w trawy
i mlecze. kamień ściąga opuchliznę, ludzie - cegły na łeb
opierając się plecami o gotyk.
granice wypłowiały we włosach starych kobiet;
martwe nie odeprą dziś przybysza ani nie rozdzielą nasion.
słońca nie wyznaczą kosmosów, tropy nie poniosą ścieżek
do opamiętania.
ze skarpy roztoczy się panorama zaświatów,
grunt będzie miękki i wonny.
sobota, 1 maja 2010
Retrospekcja
Chcieliśmy
nauczyć się anatomii nieba, z czarnych
trzewi wyjąć
poranek. Cienie tuliły się do zmurszałego
drewna, wszeptując
noc do bram. Obsiadaliśmy
wszystkie zbocza
na wzór dzikim jabłoniom; za karę
ramiona wyrosły
nam wokół głów, wypuściły liście
lepkie jak
spocona skóra. Stare drzewa oddychały
w ciemności.
Czuliśmy zapach iskier, które zatrzymały się
w tańcu, by
zlizać mannę z naszych kolan.
Kiedy
zasypiały, zbieraliśmy się do powrotu
rozprostowując
nogi i kręgosłupy. Potem już tylko gruz
kruszał pod
butami, skrzypiały belki stropowe. Błękitna
ściana stała
bez podpory jak niemy świadek.
Dwieście lat
temu ojciec strugał koziołki ze świerka,
matka
czesała len. Przed śmiercią wetknęli pod dachówkę
sieci
rybackie; tak, żeby nikt nie znalazł i nie zabrał
do innego
domu. Teraz garną się do rąk bezpańskie
w
oczekiwaniu na kolejny przypływ.
Subskrybuj:
Posty (Atom)