Zresztą to nie był
finał, to była uwertura. *
Słońce
zlizało zimę z dachów. Nic więcej.
Mieliśmy
parę gwoździ i drewno kruche niczym
czerstwy
chleb. Tak mało nas było, choć każdy wieczór
zbierał
czyjeś cienie z poszycia. Nie uwierzysz, tatku,
mijał rok, a
modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu.
O świcie
sen-jaszczurka wpełzał pod kamienie;
ciążył na
skroniach, niedośniony jeszcze.
Kiedy
nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto,
w żywą ranę.
Dwie mile, droga u stóp miasta, twierdzy.
To w maju
przyjechał stryj. Prosto z Davos. Wiecznie
z papierosem
w ustach. Całował piersi Maliny i moje
włosy.
Trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,
mogiła matki
po roztopach. Brzezina pęczniała w deszczu.
Nie wiem, co
dalej. Baby mówią, że pogoda.
Mamy dwa
krzyże i okno otwarte na oścież; powiało
od wschodu i
mówią, wyschnie – gościniec, ściana,
grób.
Jeszcze sny nie te. Ale kiedyś zelżeją.
* J. Iwaszkiewicz, Brzezina
Beskid /I/
zaciągnęła się papierosem. patrzyłem, a popiół
znosił jej chudy nadgarstek do rzeki.
spod cerkwi widać było dym i błoto na stokach.
kolejne kwietnie malowały te same obrazy:
widnokrąg grający w czarne i zielone, dnie zagojone w noc staranniej
niż blizny. ostatnie światło przekraczało próg
i wniknąwszy do nawy lizało nam buty.
zapaliłem jak ona wówczas. dochodziła szósta,
przyrośnięte do nieba wierzchołki drzew szukały po omacku
bani pękatych niczym piersi matek. byłem równie ślepy
jak one; tylko słuch mi się wyostrzył.
Beskid /II/
w głowie kręci się biała kapliczka i chałupa
bez okien. pole, z którego wyrastał koślawy krzyż,
zaparkowane na poboczu auto.
mokrymi rękami łatwiej zrywać bogów z nieba,
a mokrymi ustami dziwić się. na palcach mam jeszcze
wierzchołki brzóz rozebrane ze świateł;
kiedyś myślałam, że to objawienie. spadaliśmy
ze snu do rzeki. ruch odbywał się po innej orbicie
wokół innego słońca.