lato

fot. Grzegorz Raczyński

Małemu dziecku przestrzeń wokół domostwa wydaje się całym światem, uporządkowanym kosmosem, sięgającym zaledwie piwnic, fundamentów, krecich korytarzy i dołów z padliną, rozciągającym się wzdłuż i wszerz po słupki i ogrodzenia, a zwieńczonym garścią lipowych kwiatów, nieosiągalnych jak wszystko, co święte. A dalej, dalej rośnie czarodziejskie ziele i fruwają piękne ptaki. Tak piękne, że aż dłońmi oczy trzeba zakrywać.

Piec kuchenny, za którym chowało się miotły i szufle, był dobrą kryjówką dla kotów, przemykających pod babcinymi nogami za każdym razem, kiedy otwierała drzwi na podwórze. Koty, wyliniałe łajzy z nadgryzionymi uszami, wdzięczyły się co wieczór nad pustą miską, z której jeszcze niedawno mogły chłeptać mleko lub wyjadać zimne resztki z obiadu. Szare pręgi na ich grzbietach rozpływały się w nastroszonej sierści, by potem łagodnie opaść, ugładzić się przy nogach któregoś z domowników, a potem wrócić pod nocne niebo, ziąb i wiosenne deszcze. Zwijały się wtedy na kształt ślimaczych skorup, puchate szaraki i łatki, inne zaś czarne jak smoła, z ropiejącymi ślepiami, białym ślinikiem, skarpetką. Takie to wszystko było niedokończone jak te kocie żywoty, przemykające pod liśmi rabarbaru, zostawiające ślady łapek na gankach..