Tyle marców schodziłyśmy
w tym domu na pamięć,
aż kołyski powyrastały
w progach. Zaokrągliły się
brzegi, kąciki
i skraje – już nigdy nie krzykniesz,
uderzając
łokciem o stół. Wyschniemy lada dzień,
niech tylko skóra
przylgnie do kości, a języki do podniebień.
Podniebnych
pościeli. Jak ścieli się ciało pośród rosy –
opowiesz mi,
jak zmysły traci spięte klamerką;
czy tak właśnie
spięte jesteśmy, przyklejone
do okien w
noc, gdy cała okolica gaśnie niby świeczka?
A gdy za
obraz wtykasz wierzbinę? Gdy biją pioruny,
stapiają
łańcuch, leczą? Ubywa nas, Alutko,
lecz chyba
już nic nie możemy zrobić. Ze wstydu i żalu
zapadamy się
w ziemię, dachówka po dachówce.
Niedoczekane
jak pokolenia, których nie stworzysz,
a które ja
rozsieję we mchu i okruchach cementu,
by uwierzyły
własnym oczom. Koniuszkiem palca
dotknę
chorego miejsca na mapie, oznaczę rozstajne
drogi, mosty.
Kuchenne światła tlące się w kałuży.