poniedziałek, 31 grudnia 2012

Stygmaty (Duda-Gracz)

Jerzy Duda-Gracz, Wiosna (1997)


Obdarzeni miłością, konturem – miękką kreską
pytamy: którędy na drugi brzeg? Tam ciała blakną
wolniej i wysuszone odpadają jak płaty farby.

Runęły mosty. Zastygając w jednym pokoju
okrywamy pledem nogi (przypominają dwa patyki
podbite pożółkłą podeszwą – pamiętasz? ta piszczel
wciąż straszy: zza stołu, psiej budy, wychodka).

Zetrzyjmy pot ze skroni, śmierć stanie się znośniejszą;
jej szorstkie futro pozostawi na rękach zapach łoju.
I znów przyjdzie wietrzny, brudny marzec,
a mężczyźni zasiądą na progach, patrosząc jagnięta;

ze strachu cuchnące mięso. Drogą spłyną mydliny
i krew; wartkie strumienie pomyj, z których
powstawać będziemy od nowa i układać się do snu
na poboczach, miękkich poduszkach mleczy.

Cicho, ciii. Podwórza zaniosły się kaszlem
popiołu. Oderwanie duszy od ciała nastąpiło zbyt
szybko; resztki materii przylgnęły do płotu,
by nie ugiąć się pod ciężarem własnych głów.


piątek, 28 grudnia 2012

Postscriptum z dzikich pól

Budzisz się nad ranem z myślą – wykolejam się. 
Tonę. Zaledwie cienki pas lądu dzieli nas od zupełnej ciszy.
Hortyca. Zabory, porohy. Echo, echa rozkołysane,
głębokie, aż chce się zanurzyć dłonie i czekać.

Step. Cały skwierczy; farba łuszczy się z nadproży i ramion
krucyfiksu. Płowieją bukwy, wstążki, włosy – wystarczy odchylić
głowę. A ty co czujesz – wolność, pustkę? Wdrażamy się
w siebie. Cietrzewie tokują o świcie, coś pęka, syczy

i cyka. Cykady. Wypełniamy się, spełniamy – lekko.
Lżej? Nie jestem pewna, czy jeszcze wzrok mnie prowadzi do ciebie,
czy już oślepłam, a ty przybrałeś barwę traw. Błądząc językiem
zlizuję pot. Nektar. Oddechy, echo, echa – nic więcej.

środa, 26 grudnia 2012

Powstanie świata u Witkacego

Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stworzenie świata (1921-22)
Leżę tu całkiem naga, nie z żebra stworzona
lecz zwierzęcych skór. Mówią: jesteś tak krucha
i lekka, że ziemia będzie cię trawić do kolejnej
wiosny i ani dnia dłużej. Ten grzech, to przecież
nic, bez przyczyny się z nieba nie spada.

Jeszcze garniecie się do piersi, skowycząc.
Kapryśni, wciąż głodni. Co byście zrobili beze mnie,
gładkiej jak śmierć, pochylonej nad grobem,
żłóbkiem, kocim futrem lub miską pełną jagód?
Ja was wszystkich nakarmię, będę wodzić

na pokuszenie i na tęsknotę. Aż w końcu piekło
otworzy się pełne zębów i kości; ugrzęznę w nim
zielonooka i smukła, niby bezmleczna stara wilczyca
o sierści zmierzwionej od ciągłego ssania.
Przyjdziecie do mnie kalecy, o zaropiałych oczach,

żebym mogła zlizywać krew z waszych kolan, iskać
wszy, wygryzać strupy. Mam ciepły szorstki język;
ukołyszę was nim rozpadniecie się w proch, nim
zacznę przysychać do pościeli, martwa, cuchnąca.
A kiedy mój bóg zawoła: stań się! – powstanę.

I szybko spęcznieję, spełnię się, spękam. Nie z żebra
ulepiona, lecz spomiędzy kłów i gadzich łusek wyrosła,
uklęknę raz jeszcze: naga, karmiąca, odległa.  

sobota, 22 grudnia 2012

Na przekór pieśniom i światłu

przebudzili się nadzy, na podobieństwo nasze
niespokojni. Przywarli do ław, ścian bielonych wstydem;
lęgną się po cichu w spojeniach belek i fasetach.

O posłowie nieba, spójrzcie – gwiazdy mamy
prawie na dłoni. Nie obwieszczajcie tego, co przychodzi
na każde amen, na zdrowie i jak na lekarstwo.
Nie starzejemy się, tylko w piersiach kiełkują guzy

i garb nam na grzbiecie wyrasta. Bydlęta klękają,
ogień krzepnie niby krew na kopytkach, w ubojniach
lub u płotu. Mira, mira nuntiantur. Marzną koty,
śnieg oprósza futro, a tynk trzewiki niedzielne.

Chyba już całkiem odebrało nam mowę. Zastygł śluz,
mróz nozdrza zasklepił; na pamięć wracamy do ciasnych
zapiecków. O pyszna Cassiope, spójrz – gwiazdy
jak na dłoni, a tyle dłoni, że cała noc się pomieści.