piątek, 23 lipca 2010

Kompozycja z otwartym oknem


Zresztą to nie był finał, to była uwertura. *


Słońce zlizało zimę z dachów. Nic więcej.

Mieliśmy parę gwoździ i drewno kruche niczym
czerstwy chleb. Tak mało nas było, choć każdy wieczór
zbierał czyjeś cienie z poszycia. Nie uwierzysz, tatku,

mijał rok, a modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu.
O świcie sen-jaszczurka wpełzał pod kamienie;
ciążył na skroniach, niedośniony jeszcze.

Kiedy nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto,
w żywą ranę. Dwie mile, droga u stóp miasta, twierdzy.
To w maju przyjechał stryj. Prosto z Davos. Wiecznie

z papierosem w ustach. Całował piersi Maliny i moje
włosy. Trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,
mogiła matki po roztopach. Brzezina pęczniała w deszczu.

Nie wiem, co dalej. Baby mówią, że pogoda.
Mamy dwa krzyże i okno otwarte na oścież; powiało
od wschodu i mówią, wyschnie – gościniec, ściana,

grób. Jeszcze sny nie te. Ale kiedyś zelżeją.



* J. Iwaszkiewicz, Brzezina

czwartek, 22 lipca 2010

Między tropami


oni wszyscy widzieli. tych starców pochylonych nad pustym podwórzem, te zdziczałe bzy, babki opatulone po uszy, z rękoma ściskającymi kubek zimnej już herbaty.

przycupnęłam na progu. na ściankach naczynia zalegał osad, a na nim parę muszek ze śmiesznie odstającymi, zeschniętymi skrzydełkami. babka drgnęła, zanosząc się kaszlem. oczy miała błękitne, blednące w miarę wspomnień, mimo że słońce zaszło już dawno i nawet wyblakłym w polu chabrom wracała co intensywniejsza nuta. psy ostro ujadały w obejściu sąsiada. z kominów pod samo beskidzkie niebo płynęły strugi siwego dymu. prócz niego nie było w górze ani jednej chmury, ani jednego ptaka. zewsząd dobiegał chrzęst spalonych lipcem traw. jak gdyby ktoś szedł, ale nie do końca, bo jakby to wiatr albo mysz, albo zaskroniec, którego martwy, ubrany w żółte plamy łeb błyszczał każdego południa na asfalcie.

i wtedy wracała myśl. że pora już wstawać.

pora zostawić tego człowieka jak z krzyża zdjętego i cofnąć się tym samym o krok, między własne zbolałe myśli. oszukać sen i stanąć trzeźwo na gołej mokrej ziemi. w nowym ciele i ze świeżym sumieniem. noc ukołysać w oparach alkoholu. wypędzić

albo zaszyć pod skórą lepką od potu.

niedziela, 18 lipca 2010



Przestrzenie (splot włókien martwych)


w żebrach kaloryferów gnieżdżą się sny. ciepło pęcznieje w pokojach.
za oknem - deszcz studzący parapet, gdy dłońmi gładzimy poręcze. palisander.


ubywało lata, ścierniska miękko spijały horyzont. przed wyjściem do sadu
pomalowałam powieki. zaraz potem glina skruszała pod moimi stopami
i ostro poraziła czerwienią. kiedy stojąc pod drzewem patrzyłam w górę
na gałęziach nie było ani jednego jabłka. wszystkie leżały robaczywe.

wiedziałam, że nigdy nie wezmą mnie za tutejszą. choćbym z całych sił
wrastała w inne ciała. pożądała, zlizując sól z naskórka i licząc spalone kości.
uczono mnie, że wszystkie kobiety noszą jedno imię. swoje cienie porzucają
w lasach, a ślady miłości w popiele. zbierają jarzyny i pieką chleb. rodzą.