czwartek, 30 grudnia 2010

Długość snu i cienia


Maj pęczniał w deszczu jak zakażona skóra. Wiadra były miękkie
i śliskie, studnie czekały na dzieci lub chwiejące się na łapkach kocięta.
Babka zrywała piwonie, na Boże Ciało, na ołtarz. Mówiła coś
o snach i modlitwach, bólu kręgosłupa, gotowanej kaszy.

Nie była stara, tylko nieco zmęczona, te same szczupłe palce, oczy,
nos. Do ogrodu zabierała mnie zawsze, kiedy pytałam o zdrowie.
Nie rozmawiałyśmy o drzewach, które obumarły dawno temu
na tym cmentarzysku dla psów i świń. Było zbyt duszno.

Gdzieś między fiołkami a krzewinkami truskawek, potem
przy furtce, gdzie rosły róże. Z łebkami wplecionymi w drut
przypominały przerażone kobiety, które wtulają piersi
w jedyne na świecie ciało. Lęk chronił je od upadku w błoto.
Między kurze i kacze tropy, paszę i obierzyny z ziemniaków.

piątek, 24 grudnia 2010

Diabelska edukacja


kiedyś czas wpełznie pod wycieraczki. zapali księżyce.
otworzy chlebaki i tanie wina, których nie wypijemy do końca.

wtedy powiem:
nie śpij.

i zbadamy puls ścieżek. skóra zwabi komary, niespokojne noce.
policzy ćmy na żarówkach. snom rozkaże, by wylazły spod podłóg,
podpaliły ostatnie drwa i zaskwierczały w piecu.

a ja powiem:
kochaj.

czwartek, 25 listopada 2010

Symetria


uczymy się spijać sny, deszcz i wódkę.
za plecami stoją drzewa jak nagie kobiety
z włosami rozwścieczonymi przez wiatr.

i jeszcze więcej pocałunków, więcej
rąk wrastających w siebie, w nas, w noc
krakowską i jasną.

piątek, 17 września 2010

Witraże

Wychodzimy z lata. Zagnieżdżeni w sierpniach
ciepłych i jasnych. W myślach niosących zapach siana,
mokrego drewna. Kiedy dotykasz, nawet najdziksze
ścieżki prowadzą do domu. Gdzie moje ciało. Moje

ciało składające się z ziemi przyprawionej wilgocią.
Mój język rodzący słowa śliskie i nieuchwytne. Moje
usta żyjące barwą odbitą.

I nie ma drzew, które wrastałyby mocniej w ramiona.
Nie ma miast wrysowanych delikatniej w linie naszych
brwi. Jeśli jesteśmy naprawdę, to powiedz, gdzie zaczyna się
obłęd: czy w opuszkach palców czy na ścianie
poruszonej światłami nocnych lamp.

Jeśli jesteśmy, to przypomnij, gdzie skończył się siwy
Beskid, nasze cienie i krótkie sny. Odbierzmy sobie wzrok,
by znów stać się powietrzem. Wodą. Przydrożną
czeremchą. Lisim futrem.

poniedziałek, 13 września 2010

Ugór


nabierali w płuca dymu spod strzech. ogniska mruczały
cicho, omijając ich ubrania i włosy. patrzył na nią a potem
na krzyże ropiejące przy nagich rozstajach, gęsi wszywające
w niebo dźwięk troparionu. mieli pajdę chleba za pazuchą
i życiorysy wymalowane na rękach jak smugi torowisk.

myślał, tyle drogi do świtu; i ziemia tak głucha,
że można się na niej kochać nie mówiąc o miłości.
jesień wolno zasychała na progach. tylko najpłytsze sny
były w stanie wyczuć łoskot kół pod miastem, a z błota
ulepić siedliska i dnie przeraźliwie białe.

piątek, 23 lipca 2010

Kompozycja z otwartym oknem


Zresztą to nie był finał, to była uwertura. *


Słońce zlizało zimę z dachów. Nic więcej.

Mieliśmy parę gwoździ i drewno kruche niczym
czerstwy chleb. Tak mało nas było, choć każdy wieczór
zbierał czyjeś cienie z poszycia. Nie uwierzysz, tatku,

mijał rok, a modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu.
O świcie sen-jaszczurka wpełzał pod kamienie;
ciążył na skroniach, niedośniony jeszcze.

Kiedy nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto,
w żywą ranę. Dwie mile, droga u stóp miasta, twierdzy.
To w maju przyjechał stryj. Prosto z Davos. Wiecznie

z papierosem w ustach. Całował piersi Maliny i moje
włosy. Trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,
mogiła matki po roztopach. Brzezina pęczniała w deszczu.

Nie wiem, co dalej. Baby mówią, że pogoda.
Mamy dwa krzyże i okno otwarte na oścież; powiało
od wschodu i mówią, wyschnie – gościniec, ściana,

grób. Jeszcze sny nie te. Ale kiedyś zelżeją.



* J. Iwaszkiewicz, Brzezina

czwartek, 22 lipca 2010

Między tropami


oni wszyscy widzieli. tych starców pochylonych nad pustym podwórzem, te zdziczałe bzy, babki opatulone po uszy, z rękoma ściskającymi kubek zimnej już herbaty.

przycupnęłam na progu. na ściankach naczynia zalegał osad, a na nim parę muszek ze śmiesznie odstającymi, zeschniętymi skrzydełkami. babka drgnęła, zanosząc się kaszlem. oczy miała błękitne, blednące w miarę wspomnień, mimo że słońce zaszło już dawno i nawet wyblakłym w polu chabrom wracała co intensywniejsza nuta. psy ostro ujadały w obejściu sąsiada. z kominów pod samo beskidzkie niebo płynęły strugi siwego dymu. prócz niego nie było w górze ani jednej chmury, ani jednego ptaka. zewsząd dobiegał chrzęst spalonych lipcem traw. jak gdyby ktoś szedł, ale nie do końca, bo jakby to wiatr albo mysz, albo zaskroniec, którego martwy, ubrany w żółte plamy łeb błyszczał każdego południa na asfalcie.

i wtedy wracała myśl. że pora już wstawać.

pora zostawić tego człowieka jak z krzyża zdjętego i cofnąć się tym samym o krok, między własne zbolałe myśli. oszukać sen i stanąć trzeźwo na gołej mokrej ziemi. w nowym ciele i ze świeżym sumieniem. noc ukołysać w oparach alkoholu. wypędzić

albo zaszyć pod skórą lepką od potu.

niedziela, 18 lipca 2010



Przestrzenie (splot włókien martwych)


w żebrach kaloryferów gnieżdżą się sny. ciepło pęcznieje w pokojach.
za oknem - deszcz studzący parapet, gdy dłońmi gładzimy poręcze. palisander.


ubywało lata, ścierniska miękko spijały horyzont. przed wyjściem do sadu
pomalowałam powieki. zaraz potem glina skruszała pod moimi stopami
i ostro poraziła czerwienią. kiedy stojąc pod drzewem patrzyłam w górę
na gałęziach nie było ani jednego jabłka. wszystkie leżały robaczywe.

wiedziałam, że nigdy nie wezmą mnie za tutejszą. choćbym z całych sił
wrastała w inne ciała. pożądała, zlizując sól z naskórka i licząc spalone kości.
uczono mnie, że wszystkie kobiety noszą jedno imię. swoje cienie porzucają
w lasach, a ślady miłości w popiele. zbierają jarzyny i pieką chleb. rodzą.

sobota, 26 czerwca 2010

Intro


kamienice chłonęły deszcze i krzepły po paru godzinach.
zacierały się podobieństwa i wy też, tacy mali, na palcach chodzący
nieznośnie cicho, całujący się ustami zimnymi jak klamki.

dni wstawały blade od niewyspania i nocnych świateł miasta.
zaglądały do tramwajów, liczyły cienie i śmierdzące piwem butelki;
jak gdyby nie było innego czasu, pożywniejszych snów.

wróciłam do nich, gdy dogasała już jesień.




























śniadania o 4.oo rano, srające gołębie, Planty o czterech porach roku. instytut w puchu liści i śniegu, i ten wiosenny, skrzący się zielenią, i kazimierzowskie jarmarki pełne staroci, gdzie dni grudniowe usypiały na zaśniedziałych menorach i wazach.


szepty zamienialiśmy w tykanie zegarków.

poniedziałek, 24 maja 2010

Wegetacja


wyprostuj się, stań na palcach – powtarzałam sobie, wyciągając rękę jak najdalej.
prawie dotykałam szyby, za którą grunt parował spod papierówek-samobójców
i przekwitłego szczypiorku. piwniczne okno lepiło się słodkim leniwym popołudniem;
lato uchodziło w nozdrza, a potem wracało do bliżej nieokreślonych punktów w przestrzeni
zastygłej naraz jak wielkie naczynie ze mną w środku. bałam się, że przyrosnę nie tylko
do pierwszego czy drugiego, ale i każdego kolejnego dna, z których dało się zlizywać
wino doprawione cynamonem lub pieprzem – na przemian. moje ciało zaczęło przybierać
coraz to dziwniejsze kształty, by pomieścić wszystkie cząstki w jednej formie.

poluję na czereśnie; aż spuchły z rozkoszy, obijając się o pękate brzuchy.
młoda, posłuchaj, niedługo wyplujemy wszystkie pestki! jak już stąd wyleziesz,
to będziesz miała życie wieczne.

sobota, 8 maja 2010

Przerwany seans


ścieżki wypełzły spod progów. pogasiły papierosy, gwiazdy,
ominęły znaki. przed nami madonny jak kamienne nieme stele
stoją rozebrane z bławatków, rozcierając sny na czołach.

nie potrafimy zatrzymać kroków, nikną granice i kontrasty.
noc przechodzi w kolejną noc, powietrze opływa biodra jak woda
rybie brzuchy. opowiedz mi o zapachu fiołków; ja pokażę miasta
kiełkujące w dolinach, radiowe maszty, kościoły i ptaki
z okaleczonymi skrzydłami. zawołam: pijże do dna!


a tłuste wagony rozetną ziemię, by stworzyła od nowa.

piątek, 7 maja 2010

Rozprężenie



są miasta, w których cienie wyłażą z kominów.
siadają pod progiem, mokre pulsują jak podwórza ubrane w trawy
i mlecze. kamień ściąga opuchliznę, ludzie - cegły na łeb
opierając się plecami o gotyk.

granice wypłowiały we włosach starych kobiet;
martwe nie odeprą dziś przybysza ani nie rozdzielą nasion.
słońca nie wyznaczą kosmosów, tropy nie poniosą ścieżek
do opamiętania.

a kiedy czas się zapętli, wrócą kontury i barwy.

ze skarpy roztoczy się panorama zaświatów,
grunt będzie miękki i wonny.

sobota, 1 maja 2010

Retrospekcja

Chcieliśmy nauczyć się anatomii nieba, z czarnych
trzewi wyjąć poranek. Cienie tuliły się do zmurszałego
drewna, wszeptując noc do bram. Obsiadaliśmy
wszystkie zbocza na wzór dzikim jabłoniom; za karę

ramiona wyrosły nam wokół głów, wypuściły liście
lepkie jak spocona skóra. Stare drzewa oddychały
w ciemności. Czuliśmy zapach iskier, które zatrzymały się
w tańcu, by zlizać mannę z naszych kolan.

Kiedy zasypiały, zbieraliśmy się do powrotu
rozprostowując nogi i kręgosłupy. Potem już tylko gruz
kruszał pod butami, skrzypiały belki stropowe. Błękitna
ściana stała bez podpory jak niemy świadek.

Dwieście lat temu ojciec strugał koziołki ze świerka,
matka czesała len. Przed śmiercią wetknęli pod dachówkę
sieci rybackie; tak, żeby nikt nie znalazł i nie zabrał
do innego domu. Teraz garną się do rąk bezpańskie

w oczekiwaniu na kolejny przypływ.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Historie


droga zaglądała daleko za widnokrąg. oszroniałe
badyle przemieniały się w kwiaty, a pobocza lęgły wiosnę
po pierwszym kontakcie ze słońcem.

wtedy nikt nie łatał dziur w rękawach czy chustach;
może to dzięki nim miałaś więcej światła na skroni i nadgarstku,
a mała patrzyła dużymi, niebieskimi oczami.

czekałem na dzień, w którym twarze i domy będą
zupełnie jasne, a na blachy upadną ostatnie iskry z pieca.
skąd mogłem wiedzieć, że klisza się prześwietli?

nawet bydło nam zabrali i pędzą na wschód.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Lekcja


nastaje pora deszczowa. odwieczny rytuał: ojciec chowa
do kieszeni papierosy i wychodzi. zawsze lubił patrzeć jak woda
zabierała nam podwórze, powiększała niebo, podwajała liczbę kominów
i dachów. idę za nim. wabi mnie zapach i mętne światło.

chwilę później brodzimy w trawie, mlecze sięgają do połowy łydek.
zdarza mi się podnieść kamień lub ślimaczą skorupę, nazwać drzewo
które ledwo co otrząsnęło się po deszczu. ręce ułożone w koszyczek
nastawiam jak pułapkę i czekam.

wieczór podąża leniwie śladami ojcowskich butów.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Po linii horyzontu


w piwnicach sieroty lęgły się jak bezdomna zwierzyna. na progu stała
kanka bez dna, dalej biały kwiecień roztrzaskany o cement i kilka cherlawych
brzózek za płotem. wysłuchawszy, co mają im do powiedzenia, oboje zaczęli
dorastać do swoich rąk. trawy malowały podwórze, zostawiając miękkie siwe
pasma w miejscu ścieżek; długie cienie lubiły osuwać się w noc. musieli
uważać, by nie padły całkiem pijane, a ciała nie wróciły pod drzwi

do skrzypiących klamek, głodnych kotów i cicho łuszczących się farb.

sobota, 17 kwietnia 2010

Desygnat


dla niego każda była piękna, a tym piękniejsza im mocniej
odchylała głowę. patrzył, nie dotykał. każdy najmniejszy
ruch potrafiłby ją spłoszyć. rozwleczony rękaw osłaniał jego
dłoń jak bukiet patyków kwiaty, przecież mogła uwierzyć.

posklejał imiona, dźwięki, zapachy.
powietrza nabrał w garść, by po uwolnieniu
wsparło się na palcach.

wtorek, 13 kwietnia 2010

Warkocze



przy warsztacie kwitnie dziki bez. gałęzie rozkłada
na drzwiach. stuka w szyby, których nie ma. chcieliśmy
go wyrwać zeszłej niedzieli, lecz korzenie miał jak

włosy Zuzanny. za domem babki sterczały w zielonych
chustach; światło zawiązało się na supełek, ścisnęło mocno
i pękło. pryskały gwoździe i drzazgi:

ojciec zbijał płot, póki sam nie wrósł w ziemię.

piątek, 9 kwietnia 2010

Siedlisko


pośrodku kuchni miska i krzesło. Alicja myje
żyrandol, wspinając się na palce. powtarza, że domy
są pamiętliwe i wilgocią szemrają po kątach

a wiatr krzywdy kładzie pod progami. na strychu
krzty światła; wiadro odmierzyło pojemność czasu
i chmur. pajęczyny wodzą na pokuszenie.

niebawem wyciągniemy gazety z okiennych szpar,
przemówią szuflady i lustra. matka przyłoży ucho
do ściany, przeżegna się i wróci do spiżarni.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Koleje


wiosna wyrasta z podłóg. czujesz nierówne oddechy
drewna, skóra pulsuje jak farba na ścianach. z peronu drugiego
odjechał pociąg na Gdańsk. pies podkulił ogon i zawył.


jeszcze ławka ziębi przez chusteczkę. w kieszeni list od matki,
pół kromki chleba; wstajemy, prowadzisz mnie do okien.
szyba jak pryzmat rozszczepia światło z podwórza.

wtorek, 30 marca 2010

Przenikanie


z wierchu dobry spowiednik. sterczy bez grymasu z obtłuczonym
grzbietem, to i nam klękać nie wolno; powietrze wrosło w usta,
jakby chciało wejrzeć w nasze pocałunki.

koło południa ból wpije się w kolana jak kosmatka w żleby.
pokuta, powiedzą. pokuta schodzi na palcach do dolin. pięty ma
zakrwawione i brudne, choć but zdejmuje zawsze ostatni.

sobota, 27 marca 2010

Nić


powroty przyrosły do siebie jak słoje.

tworzą nowe terytoria, które oswajamy dzielnie
za pomocą ciastek i ogryzków.

wchodzimy sobie do głów. usypiamy żywopłoty,
przesiąknięci dymem uczymy się puszczać pety wzdłuż krawężnika
jak dziecięce łódki.

obmyło nas z sekretów; możemy już wstać
i nie żegnając się wcale, palce oblizać po deszczu.

czwartek, 25 marca 2010

Przestworzenie


dzielą się na czworo. ona pachnie dziegciem
od zachodu i północy, z głową ułożoną na rękach.
pod płotem bryzgi przejrzałych wiśni
błyszczą jak krew.

on lato przesypał pomiędzy palcami, choć jeszcze
świeci. lipiec jest nieco wilgotny o poranku i trawa
łoskocze jak zmierzwiona sierść po łydkach;

kobiety są od kuszenia, a wróble
od znoszenia gwoździ. tylko czasem
śmierć daje się okpić i pot spija z pleców,
jakby serce miała w piersi,
nie polny kamień.

czwartek, 18 marca 2010

Trajektoria


nad ranem się szepcze. nad ranem klamki są zimne
i wilgotne, a otwierać drzwi
to prawie jak zanurzać palce
w misie z wodą święconą.

pies węszył koślawy horyzont. nietutejsi, setki razy
zawracaliśmy z drogi. lepka senność szła u boku, czasami
w podeszwy wbijało się szkło.

za plecami rosła panorama z dzwonnicą, dachy
i gęste ścieżki jednośladów. powiedziałeś, że już wcale
nie boli. że słońce, drzewa i tak dalej.
ziemia tajała.

sobota, 13 marca 2010

Wodopój


pamięta rzekę. spokój. gęste powietrze nad
ugiętymi kolanami i resztki alkoholu. uderzyły ich własne
odbicia, kiedy pisała patykiem po wodzie.
wrócili pomiędzy noc. taka była jasna.

od tamtej wiosny nie miewa snów.
budzi się wcześniej niż zwykle i nie otwierając
oczu, połyka wciąż ten sam obraz.

wieczorami wzrok wyostrza się, a skóra jędrnieje.
stoi w trawie bosa Zuzanna z rumiankiem we włosach,
zaplata ręce o zapachu polnym.

wtorek, 9 marca 2010

Nauka latania


zamknęły oczy. zdawało się im, że śnią, kiedy dotykały
swoich nagich ciał. pachniało powietrze i trawa pod oknem.
mozaika dywanów na trzepakach, gołych ścian, doniczek
to był początek i koniec. jej długie białe palce,
jej napięte mięśnie.

odkąd tylko podniosły się po pierwszym upadku,
sprawiają wrażenie coraz to piękniejszych.

spadają ze spokojem. już nie trzymają się za ręce,
nie odwracają głów.

niedziela, 28 lutego 2010

Latem


wieje wiatr i mali ludzie chodzą na palcach.
cienie cisną się do bram, a słowa zawężają horyzont
od białych piersi po wklęsłość podniebień.

stare kobiety wróciły do domów. teraz zza firanek
wypatrują zbyt młodych ciał
i klną, żeby gruz przysypał ich nagość.

młode ciała błądzą w amoku
między biegiem planet a zatęchłym podestem podwórza.
nie ma łóżek pachnących włosami. jest deszcz

kiedy jej usta wymawiają pamięć rozproszoną.