Wypełniamy coroczny rytuał
odchodzenia. Tej nocy
zaorane pola będą gorączkować po
blady świt.
Całując mnie w czółko, przywołasz
po raz enty te same historie.
O dziedzicu, niemieckich sklepikarzach
albo styczniu 1945, kiedy zrośnięci jęzorami
wód nie mogliście pójść na żywioł,
a polodowcowy kraj
jak obraz dokonywał się czystym
cięciem w rozrzedzonym powietrzu.
Opowiesz mi o grodach sterczących w
strefie przyboju:
pełnych praśmieci i śmierci.
Bezimiennych, nieopisanych. Dzikich
kaczek. Opowiesz mi, a ja taka
rozespana i drżąca
wyczekiwać będę narodzin swojej
matki –
zupełnie jakby to było zależne ode
mnie.
Kreacja poza wszelką dialektyką.
Rozpruwanie ziemi
uwikłanej w następujące po sobie
wyże i niże baryczne.
Zgrzyt i zatrzask. Zębów, drzwi albo
okien,
które wypuściły kolejnych
domowników, znacząc odległość
stąd do nieba, rozbłysku supernowej,
zgruchotanych kości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz