piątek, 30 listopada 2012

Z listów, których nie napisano

fot. Grzegorz Raczyński
Dzień jest czerwcowy o aromacie pleśni i malw.
Podłoga skrzypi rozkosznie, aż chce się posłuchać, zapalić,
popatrzeć jak dym ulatuje z okien i wpija się w kwiaty.
W sam raz na ból skroni – kurz i popiół, mysie odchody

i nafta. To całe sobotnie rozdrapywanie poddaszy
do bieli kości wystających pokracznie z szuflad i pieców –
kiedyś (kiedy ta planeta wędrowała wokół innego słońca)
opierały się o nie oddechy i piersi młodych żon.

Nie było nic, prócz odcisków bosych stóp na deskach
tych, które szoruje klęcząca matka, ulepiona z ciał antenatów,
nabożnych i kalekich, umierających codziennie od nowa
na suchoty, na nędzę i do cholery (by puścił mróz, a sen był głęboki).

Dawno temu, gdy Marianna malowała oczy i usta, zaś sny
śniła miękkie, wilgotne, na ścianie wyrósł grzyb. Mówili, módlcie się.
Że taki smród i próchno sypiące się spod stópki Dzieciątka,
zgnilizna niczym rozwiązłe podbrzusze. Że noce takie ciepłe

a tyle potu, koniaku i perfum, mówili, módlcie się.
I pod tym krzyżem pańskim, Marianna usiadła i skonała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz